środa, 30 stycznia 2019

Trenerze, nie bądź kaktusem, czyli 8 punktów do przemyślenia na początku roku


Praca trenera nigdy się nie kończy. Zawsze można zrobić coś lepiej lub poświęcić trochę czasu na dodatkową rozmowę z zawodnikiem… I tak bez końca. Po namyśle sądzę jednak, że warto rozważyć, co oznacza być wystarczająco dobrym (choć oczywiście nieustannie rozwijającym się) trenerem.
Gdy rozmawiam z zawodniczkami i zawodnikami różnych dyscyplin, wyłania mi się kilka systematycznie powtarzających się tematów, co zrobić, by nie być trenerem-kaktusem.

1)      Systematycznie rozmawiaj z zawodnikami.
      
      Systematycznie a jednocześnie dość często, a nie systematycznie, prawie nigdy 😉 Popracuj nad tym, aby zawodniczki/zawodnicy nie bali się sami inicjować kontaktu i rozmów. Będzie to dużo łatwiejsze, gdy rozmowa w cztery oczy nie będzie rzadkim zjawiskiem, tylko normalnością. Gdy choć część Twoich podopiecznych zorientuje się, że nie kłujesz, kolejni również nabiorą odwagi do rozmowy. Pytanie tylko, czy na pewno chcesz z nimi rozmawiać 😉

2)      Dawaj mądrą informację zwrotną,

Opartą o diagnozę indywidualnego postępu zawodnika i jego zaangażowania, a nie wyłącznie oceniania wyników i porównywania z innymi. Informacja zwrotna powinna się odnosić do konkretnych zachowań i sytuacji, a nie (często niesprawiedliwych) uogólnień. Ach, i jeszcze taka podpowiedź: gdy udzielasz rad, staraj się formułować je pozytywnie (co zawodnik ma robić, a nie czego nie robić). Język ma znaczenie, ponieważ sprzyja mniej lub bardziej uświadomionemu wizualizowaniu określonych zachowań (co zwizualizują zawodnicy, jeśli powiesz drużynie w przerwie meczu, że ma skupić się na obronie, a co zwizualizują, gdy powiesz im „tylko nie straćcie teraz bramki”? Hmmm. Ciekawe…)

3)      Unikaj ruchomych piasków

Ruchome piaski to taka nieznośna psychologicznie sytuacja, w której ktoś zupełnie nie wie, co myśli o niej druga strona. Zdarza mi się słyszeć w gabinecie takie opowieści: „Przyszedł nowy trener. Graliśmy sparing, trener stał z kamienną twarzą i rękami zaplecionymi na klacie, w ogóle się nie odzywał. Wiem, że chodziło o to, żeby nas poobserwować, ale przez cały czas większość moich myśli dotyczyła tego, co on sobie myśli o tym, co robię. Wolałbym, żeby na nas wrzeszczał”. Zdecydowana większość zawodników tak pomyśli, sprawdzone info.

4)      Prowadź urozmaicone treningi

Nie chcesz być kaktusem, zadbaj o to, by treningi były (a przynajmniej bywały) fajne i ciekawe. Nuda zabija motywację nawet u największych twardzieli. Nie da się jej pewnie wyeliminować w 100%, ale element zabawy i śmiechu naprawdę nie zepsuje drużyny, a wręcz przeciwnie – to na pewnym poziomie wyluzowania możliwe jest osiągnięcie maksimum możliwości sportowych. Zawodnicy nie muszą Cię uwielbiać, ale prawda jest taka, że szczególnie ci najmłodsi nie chcą uczyć się od osób, za którymi nie przepadają… Wprowadzenie atrakcyjności i elementu zabawy raczej może tu tylko pomóc. Także w drużynach seniorskich.

5)      Dbaj o swój równomierny rozwój i otwórz się na informację zwrotną

To chyba oczywiste, że im bardziej będziesz podnosić swoje kwalifikacje, tym dla wszystkich lepiej. Pamiętaj jednak o tym, że elementem rozwoju jest także zbieranie informacji zwrotnych. A naprawdę pewny siebie trener nie boi się usłyszeć, w jakich obszarach może się jeszcze rozwinąć. Zadbaj o to, by z różnych źródeł taka informacja mogła płynąć także do Ciebie. Feedback is a gift.

6)      Zbuduj drużynę wokół „dawców” a nie „biorców”

Amerykański psycholog organizacji, Adam Grant, twierdzi, że organizacje oparte na tzw. dawcach osiągają lepsze efekty niż zdominowane przez tzw. biorców. Według Granta mniej więcej jedna czwarta populacji to właśnie dawcy, czyli osoby skupione na pomaganiu innym, troszczące się o całą grupę czy organizację. Kolejna jedna czwarta to biorcy, czyli ci skupieni na czerpaniu z pomocy innych. Mniej więcej połowa to ci, którzy dopasowują się do kultury w danym miejscu, w uproszczeniu uznają zasadę „oko za oko”. Jeśli trafią w miejsce zdominowane przez dawanie, będą więcej dawać, jeśli jednak w zespole dominować będą biorcy, tzw. matchers dopasują się do nich. Badania pokazują, że najlepiej działają te organizacje, w których biorców po prostu nie ma… I chociaż w wielu zawodach dawcy mają najgorsze wyniki (np. sprzedawcy), to również do dawców należy palma pierwszeństwa. Innymi słowy – jeśli stworzysz atmosferę i kulturę w drużynie, która opierać się będzie na wzajemnym wspieraniu się, pomaganiu sobie, uznawaniu celów drużyny za ważniejsze od celów osobistych – taka grupa prędzej czy później odniesie sukces. Nie pielęgnuj egoistów, nawet jeśli mają dobre parametry sportowe. Drużyna (rozumiana także jako np. sztab pracujący z zawodnikiem dyscypliny indywidualnej) działa lepiej, gdy ludzie skupiają się na dawaniu z siebie. Nie będą tego jednak robić, gdy się sparzą i zobaczą, że zwyczajnie są wykorzystywani.

7)      Czy chcesz, żeby Cię szanowano, czy żeby się Ciebie bano?

To nie jest to samo. Wypracuj taką koncepcję bycia trenerem, aby ludzie Cię szanowali, ale nie w oparciu o strach. Strach nie sprzyja wynikom, długoterminowym relacjom, współpracy. Szacunek przynależy się wszystkim, więc jako trener będziesz nadawać ton kwestii szacunku w swojej szatni. Jeśli zawodnicy będą się Ciebie bać, nie będą z Tobą szczerze rozmawiać. A bez szczerej komunikacji trudno o efektywny rozwój.

8)      Siła spokoju

Gdy zastanawiam się, co jest najtrudniejsze w byciu trenerem, to chyba właśnie ten punkt. Trener powinien być jak piorunochron, umieć udźwignąć presję na wynik, i im jest ona większa, tym bardziej zdjąć ją ze swoich zawodników. Czy myślisz, że oni nie wiedzą, jak wielkie znaczenie ma doroczny mecz derbowy na własnym obiekcie? Możliwe, że znaczy to dla nich nawet więcej niż dla Ciebie, więc postaraj się zmniejszać presję wyniku. Im mniej myślenia o wyniku (co nie znaczy, że mniej myślenia o jakości gry), tym dla wyniku lepiej.

Życzę Ci w nowym roku przystrzyżenia kolców, abyś mógł być bliżej swoich zawodników i osiągać z nimi nowe cele.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Historia jednego sweterka

Początkujący nie ma lekko. Niezależnie, w czym jest początkujący. Wyobraźcie sobie taką sytuację: wspinam się na wyżyny kreatywności polegające na tym, że ciekawy pomysł projektowy (żeby nie powiedzieć – dizajnerski ;) ) spotyka się z właściwym doborem materiału a jednocześnie całość jest mniej więcej adekwatna do stopnia moich umiejętności. Ni mniej, ni więcej - postanowiłam wydziergać sobie sweterek.
          
      Nie dość, że zdobyłam się na niebotyczny poziom kreatywności, to jeszcze wyrwałam się na niepodległość – zrobiłam go bez żadnej pomocy. Ponieważ nitka cieniutka i druty cieniutkie, trochę to zajęło… W sumie pewnie z kilka tygodni, choć oczywiście tylko w czasie wolnym.  Części składowe powstały, wspięłam się więc jeszcze wyżej – całkiem udatnie jak na mnie – pozszywałam całość w jeden ciuch. Udało się! Najlepsze było w tym to, że efekt końcowy był w miarę bliski temu, co sobie wyobraziłam, a wierzcie mi, gdy się jest początkującym dziergaczem, nie jest to zjawisko częste.
                
     Sweterek, ponieważ memłał się w moich dłoniach dość długo, natychmiast wylądował w praniu. I niestety, z powodu niefachowego łączenia nitek poszczególnych kolorów – tego prania nie przetrwał. Siła fachowa wezwana do oceny szkód, po pierwszych próbach reanimacji – wydała wyrok: trzeba pruć.
                
      Zajęcie upierdliwe, w dodatku wymagające połączenia – wreszcie prawidłowo – nitek, które poprzednim razem połączyłam niewłaściwie. Zjazd do bazy. Mam ochotę rzucić wszystko w kąt,  jedyne, co przyjmuję do wiadomości, to konieczność prucia – bo szkoda wysokogatunkowej, bawełnianej włóczki. Powtarzać procedurę robienia – no niestety, z tym gorzej.

      I wtedy przychodzi do mnie moja Córka i zadaje mi jedno celne pytanie – czy zrobisz ten sweterek jeszcze raz?
           
      I okazuje się, że choć jest mi przykro, czuję się zdemotywowana i ogólnie najchętniej wyrzuciłabym te cholerne druty za okno, to nie bardzo mogę Młodej odpowiedzieć – nie, nie zrobię. Po pierwsze – znam siebie i wiem, że w końcu się z tym zmierzę, choć być może nie od razu. Po drugie – jaki przykład cierpliwości do podnoszenia się po porażce daję dziecku? Po trzecie – a może to taka umiejętność, którą ze sfer dziewiarskich można przetransferować na inne obszary życia? Każdy przecież ma w swoim życiu zawodowym lub prywatnym tematy, które w postaci niezamkniętej wiszą i oczekują na rozstrzygnięcie. Niedokończony etap edukacji. Zawirowania w karierze sportowej różnej natury. Nienapisana do końca książka. Albo inaczej – książka napisana, ale wymagająca poprawek. Lub kariera wymagająca korekt – spróbowania jeszcze raz, i znowu – tylko za każdym razem trochę lepiej, trochę mądrzej, trochę staranniej. No bo jaki sens znowu tak samo źle łączyć nitki w moim sweterku? Czy mogę pozwolić sobie na jeszcze jedną, identyczną frustrację przy tym samym przedsięwzięciu?
                
         Nie, wszyscy wiemy, że łatwiej będzie, jeśli popełnię zupełnie nowe błędy JAle żebym mogła je popełnić, muszę jeszcze raz podjąć ryzyko, jeszcze raz sprawdzić, co czai się za rogiem, jeszcze raz nawlec dziesiątki oczek na druty i mozolnie, rządek za rządkiem, przerabiać je tak długo, aż z niewielkich kłębuszków powstanie nadające się do noszenia ubranie.


poniedziałek, 17 lipca 2017

ODWAGI!


„Potem nosiłem ten obraz w sobie przez ponad 20 lat, bo zbyt bałem się napisać coś na tak poważny temat. Aż wreszcie w 2012 r. powiedziałem sobie, że młodszy już nie będę, a nie chcę, by napis na moim grobie brzmiał: „Zabrakło mu odwagi, by porwać się na przedsięwzięcie artystyczne, z którym całym sercem pragnął się zmierzyć". Postanowiłem więc spróbować, bez pewności, czy mi się uda, i bez zobowiązania, że skończę”. (George Saunders)


       Gdy rozmawiam z młodymi sportowcami (szczególnie tymi najmłodszymi), bardzo często słyszę w ich głosach narzekanie, że są niewystarczająco utalentowani. Często – do pewnego stopnia – daje się ich przekonać, że priorytetem powinna być dla nich mądra (!) praca, jednak zwykle po cichu zostają przy przekonaniu o znaczeniu talentu (często mając w głowie obraz osoby, z którą w tej czy inny sposób rywalizują i postrzegają ją jako bardziej utalentowaną). Na szczęście to myślenie z wiekiem się zmienia, a przede wszystkim zmienia się rozumienie sprawy kluczowej dla rozwoju: warto skupić się tylko na tym, na co mam wpływ. A wpływu na to, z jakim talentem przychodzimy na świat, nie mamy żadnego.

    I rzeczywiście. Gdy obserwuje się udane kariery bardzo już doświadczonych sportowców, artystów, przedsiębiorców czy polityków, zaczyna się rzucać w oczy jeden wspólny dla nich czynnik – cierpliwość. Rozumiem ją bardzo szeroko. Nie chodzi tylko o zrozumienie, że sukcesy (te namacalne, wyrażane w trofeach, nagrodach, tytułach i kontraktach) mogą przyjść nieco później, a nie powinno to osłabiać naszego zaangażowania w wysiłki treningowe, wręcz przeciwnie.

     Gdy myślę o cierpliwości, myślę także o prawdziwej odwadze „przyjęcia na klatę”, że tym razem coś może mi się nie udać. I że wcale nie oznacza to, że jestem na złej drodze.

    Myślenie wynikowe ma się u nas bardzo dobrze. Myślenie pozytywne często jest przez różnych guru sprowadzane tylko do powtarzania sobie w kółko, że będzie OK, często bez uwzględniania otaczających nas realiów. Myślenie o alternatywnych pomysłach na życie traktowane jest jako brak wiary w pomyślność tego, co robię. Ale jednocześnie przyzwolenie na popełnianie błędów i ponoszenie mniejszych lub większych porażek jest prawie żadne: jeśli raz-drugi Ci się nie uda, lepiej daj sobie spokój. Brzmi znajomo? Niestety.

     Cierpliwość i odwaga to nie wyznaczanie sobie gigantycznych celów. To przede wszystkim pewne i stanowcze wykonywanie kolejnego kroku w swojej wspinaczce nawet, jeśli popsuła się pogoda a krajobrazy, które aktualnie oglądamy, odstają od naszych wyobrażeń.

   W przypadku sportowców sprawa jest trudniejsza i łatwiejsza jednocześnie – każdy niemal sportowiec doskonale rozumie ograniczenia czasowe związane ze swoją karierą. Jednym pomaga to rzucić się na głęboką wodę („jak nie teraz, to nigdy”), innym jednak podcina skrzydła („i tak nie zdążę spełnić swoich marzeń, już za późno”).

      Czasami w podjęciu decyzji pomaga – jak w przytoczonym motcie – zastanowienie się, czy gdy zakończę już karierę, to czy z czystym sumieniem powiem sobie, że zrobiłam wszystko, co tylko się dało, czy gryźć będzie mnie poczucie – a mogłam spróbować ten jeden raz więcej…


A zatem – odwagi!   

poniedziałek, 21 listopada 2016

Wstań i bądź. Raz jeszcze o pewności siebie, obecności i życzliwości dla samych siebie

„Zacznij już teraz być kimś, kim będziesz później”.
William James

[Tekst edytowany. Dodatkowy komentarz na dole artykułu]

O Amy Cuddy stali czytelnicy mojego bloga coś niecoś słyszeć / czytać / oglądać już musieli. Temat pewności siebie pojawiał się tu nie raz. Oszałamiający sukces prezentacji w serwisie TED skłonił amerykańską badaczkę do wydania książki (nota bene wydanej w Polsce pod tytułem „Wstań! Skuteczny sposób, by zyskać pewność siebie i stawić czoło wyzwaniom”, niewiele mającym wspólnego z oryginalnym „Presence. Bringing Your Boldest Self to Your Biggest Challenges”).

Tytuł zostawmy w spokoju, bo choć dziwi, to skupmy się na ciekawej, rozwijającej krążącą po internecie prezentację treści. Cuddy z rozbrajającą szczerością opisuje nie tylko swoje losy powolnego dochodzenia do siebie po ciężkim urazie głowy, który spowodował, że miała nikłe szanse na ukończenie studiów (o pracy na Harvardzie nie wspominając, a jednak…), ale także uczciwie pisze o setkach listów z całego świata, zaczynających się zazwyczaj od słów: „Pani wystąpienie odmieniło moje życie”.

Zapominalskim przypominam, a niewiedzącym krótko streszczam: założenie jest takie, że nie tylko myśli i uczucia wpływają na nasze zachowanie (czyli np. nasz brak pewności siebie bardzo widać po tym, jak się zachowujemy), ale również nasze zachowanie wpływa na nasze myśli i uczucia. I to bardzo prosto. Zdaniem Cuddy oraz rozlicznych cytowanych przez nich naukowców, wystarczy zadbać o dwuminutowe (tak, dwuminutowe, na pewno znajdziesz tyle czasu w swoim napiętym grafiku, nie kręć z pobłażaniem głową) przyjęcie tzw. pozycji siły (koniecznie wyprostowane plecy, podniesiona głowa, ręce albo oparte na biodrach, albo wręcz uniesione w górę w geście zwycięstwa), by zmienić w istotny statystycznie sposób poziom dwóch ważnych hormonów: testosteronu (dominacja) i kortyzolu (reakcja na stres).

Choć okazanie pewności siebie sprzyja sukcesom w biznesie („…najlepszym predyktorem tego, kto dostanie pieniądze, nie są kwalifikacje kandydata ani treść jego wystąpienia, lecz takie cechy jak pewność siebie, poziom komfortu psychicznego i entuzjazm”, str. 27-28), sporcie, osiągnięciach akademickich czy budowaniu bardziej asertywnych i partnerskich relacji we wszystkich sferach życia, Cuddy w swojej książce pisze o temacie – w mojej ocenie – głębszym i poważniejszym.
Otóż stosowanie odpowiednich technik jest narzędziem, które ma zwiększyć naszą obecność w danym momencie. Brzmi znajomo? Cuddy tłumaczy dalej:

Wyraźnie wykazaliśmy, że pierwsze wrażenie często jest pobieżne i niebezpieczne, i wcale tego nie podważam. Przeciwnie, wiele moich własnych badań skupiało się na wskazaniu i zrozumieniu tej szkodliwej tendencyjności. Chodzi mi raczej o to, że pierwsze wrażenie oparte na takich cechach, jak entuzjazm, pasja i pewność siebie, naprawdę może być całkiem trafne – właśnie dlatego, że tak trudno udawać te cechy. Jeśli nie jesteśmy obecni, ludzie to czują. Jeśli jesteśmy obecni, reagują. (str. 30)

I dalej:

…prawdziwa pewność siebie nie jest tożsama ze ślepą wiarą w jakiś pomysł. (…) Prawdziwa pewność wywodzi się ze szczerej miłości i prowadzi do długofalowego zaangażowania w rozwój. Fałszywa pewność wynika z desperacji powiązanej z silnymi emocjami i wiedzie do dysfunkcyjnych związków, rozczarowania i frustracji. (str.41)

Momencik, ale kto oglądał prezentację Cuddy w internecie wie, że namawia ona do udawania pewności siebie. To jak to w końcu jest?

Cuddy pisze w swojej książce o małych kuksańcach, które każdego dnia pozwalają nam stać się odrobinkę lepszą wersją siebie. Bez rzucania się do wielkich wyzwań (na nie jeszcze przyjdzie pora). Na skupianiu się na najbliższym dniu, godzinie, czy wręcz minutach. Bez zapraszania dzięki temu ogromu lęku, który nasza rozbuchana wyobraźnia podsuwa nam na myśl o nowej pracy, nowym przedsięwzięciu, zawodach sportowych czy premierze spektaklu. Techniki przez nią proponowane mają za cel pozwolić nam w sytuacji wyzwania być w 100% sobą, reagować autentycznie i szybko (FLOW? Coś Wam się kojarzy?), i zająć się tym tak mocno, że zatracamy w swoich myślach czas i miejsce na rozmyślanie o ewentualnym wyniku. Jak u opisanego przez autorkę Willa, aktora, który dzięki zastosowaniu technik ułatwiających poradzenie sobie z presją ważnego castingu do filmu zareagował tak:

Gdy wyszedł z Sali, czekał na niego ojciec.
- No i? – spytał. Jak ci poszło?
- Wspaniale! – zawołał rozpromieniony Will. – Udało mi się!
- Dostałeś tę rolę?!
Will na chwilę zamilkł.
- No, nie… To znaczy jeszcze nie wiem. Ale świetnie mi poszło! Było super. Nigdy nie czułem się lepiej na żadnym przesłuchaniu.
Will prawie zapomniał o roli w filmie. Podczas przesłuchania był tak obecny, tak zaangażowany w ten proces, że rezultat zszedł na drugi plan… albo w ogóle przestał się liczyć. (str. 299)

(Dla ciekawych – tak, dostał tę rolę).

Zainteresowanych tematyką szczegółowego zastosowania możliwych technik zachęcam do lektury tej przyjaźnie napisanej książki. A wszystkich proszę, by szczególnie dziś, w Światowym Dniu Życzliwości, zacząć tę życzliwość wysyłać do świata poprzez życzliwe i dobre traktowanie siebie. Dbanie o siebie, które sprawi, że każdego dnia, choćby o kawałeczek, będziemy mieć więcej odwagi i obecności przybliżających nas do realizacji naszych marzeń.


Amy Cuddy – Wstań! Skuteczny sposób, by zyskać pewność siebie i stawić czoło wyzwaniom. Znak, 2016. Przekład: Anna Gralak

EDIT:
Dzięki uważności jednego z Czytelników wiem już, że współautorka badań nad wpływem tzw. "póz siły", Dana Carney, podważa wiarygodność badań nad wpływem tych póz na poziom hormonów człowieka. Podkreśla, że nie wierzy w ich skuteczność i nie zachęca kolejnych badaczy do weryfikowania takiej hipotezy.

Tu więcej info dla zainteresowanych:
http://faculty.haas.berkeley.edu/dana_carney/pdf_My%20position%20on%20power%20poses.pdf

Zdecydowanie taka informacja obniża wiarygodność książki, której dotyczy niniejszy tekst, choć warto zwrócić uwagę, że główne przesłanie książki nie opiera się przede wszystkim na wpływie "power poses" na nasze funkcjonowanie. Oryginalny tytuł książki i jej temat to OBECNOŚĆ, do której warto i należy dochodzić przy użyciu różnych technik. W mojej ocenie, szczególnie w sytuacji występu czy zawodów, przyjęcie pozycji wyrażającej pewność siebie zwykle przynosi dużo dobrych efektów - chociażby dotyczących efektywniejszego oddychania czy lepszej możliwości obserwowania tego, co dzieje się wokół. Nie bez znaczenia jest także to, jak jesteśmy odbierani przez przeciwnika czy publiczność.

Dlatego z ostrożnością, ale i otwartą głową warto pomyśleć o różnych małych kuksańcach, które mogą dodać nam odwagi w osiąganiu naszych celów. 




wtorek, 17 maja 2016

Na początku jest słowo

Wielki sport nie zaczyna się od treningu mięśni. Wielki sport zaczyna się - jak wszystko, co wielkie - od wizji końca. Wizji końca wyrażonej choćby w myśli, wyrażonej przez sportowca choćby poprzez krótkie „mogę” czy „potrafię”. Bez dwóch zdań doświadczenie uczy, że sportowiec jest w stanie osiągnąć maksymalnie tyle, ile jest w stanie sobie wyobrazić. Nie przeskoczy jednak swojej własnej poprzeczki, jeśli potok słów wewnątrz jego głowy nie będzie grał w jego drużynie.

Nie da się ukryć, że to dość trudne zadanie – zapanować nad tą rozgłośnią w głowie! Relatywnie łatwo zrobić to na spokojnie, jednak w stresie, gdy nie ma czasu, pod presją – odzywają się te myśli, które przez lata nam się zautomatyzowały. Napiszmy to szczerze – nie zawsze są to słowa przyjemne i wspierające… Dlatego przydatne są hasła, które pomogą w sytuacji „ataku” myśli niepożądanych. STOP, dam radę. STOP, trafię. STOP, jestem cały czas w meczu.

Zwróćcie uwagę, że sprzyja temu właściwe nakierowanie uwagi – jeśli nie koncentrujemy się na tym, co już za nami, ani nie wybiegamy zanadto do przodu, a tylko skupiamy się na tym, co tu i teraz, łatwiej o pozytywne komunikaty.

Słowo ma także innego typu moc. Moc wpływającą na przebieg kariery i wizerunek sportowca. To w słowach potencjalni sponsorzy, działacze czy trenerzy słyszą, jak wysoko zawodnik się ceni, ile warta jest jego pewność siebie. Myślę, że właśnie pewność siebie jest tą cechą, której najczęściej od sportowców się oczekuje, choć niekoniecznie zawsze się ją w sportowcach kształci (no bo czy skupianie się na błędach i krytykowanie wzmacnia pewność siebie? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Powtórzcie to znajomym trenerom – zawodnicy wiedzą, że popełnili błąd, naprawdę. Nie trzeba im tego wykrzyczeć w twarz ani wypomnieć na konferencji po zawodach). Po mimochodem rzuconym zdaniu często można rozpoznać, jak postrzega się sam sportowiec, jaką przyszłość dla siebie widzi, czy wie, ile jest wart. Oczywiście, w tę materię ingerują spece od wizerunku i PR, ale uważny obserwator przyuważy brak autentyczności takich wypowiedzi.

Spytacie mnie może o zawodników nadmiernie pewnych siebie, oczekujących nieadekwatnych wynagrodzeń, nagród, transferów, uwagi mediów. Może i tacy się zdarzają, ale osobiście nie znam J

A bardziej serio – czy zawodnik, który będzie miał wypełnioną głowę mistrzowskimi celami, wizualizacjami doskonałego wykonania, hasłami podtrzymującymi motywację i wolę walki do końca – będzie miał czas i „pojemność procesora” na gwiazdorzenie? Nie sądzę.

Są zawodnicy, którzy z każdej przeciwności wyciągną korzyść (nawet pewne braki w warunkach fizycznych można w swojej głowie przestawić na atut), w byciu gorszym znajdą satysfakcję uczenia się od lepszych od siebie, w okresach kontuzji, trudności i gorszej passy dostrzegą możliwość wzmacniania charakteru i pokazania po raz kolejny, że ich najważniejszą umiejętnością jest niepoddawanie się, a do tego – wbrew opiniom wokół – pozostają niepoprawnymi optymistami. Na treningu dają z siebie 120%, w meczu nigdy nie oglądają butów. Fala hejtu i złośliwości tylko dodaje im sił, a z zawodów czerpią radość, nawet jeśli jest bardzo trudno.


Wszystko jest w głowie. I zaczyna się od „Yes, I can”.


niedziela, 7 lutego 2016

Gdy zwykli ludzie stawiają czoła potęgom – historia walki Dawida z Goliatem odczytana na nowo

„Człowiek rozsądny dostosowuje się do świata.
Człowiek nierozsądny dostosowuje świat do siebie.
Dlatego wszelki postęp dokonuje się dzięki ludziom nierozsądnym”.

George Bernard Shaw

Od dawna przymierzam się do napisania Wam o pewnej ciekawej książce, nie wprost związanej z psychologią sportu, ale w mojej ocenie godnej zainteresowania.

Stając do dosłownej lub metaforycznej walki z potężnym przeciwnikiem, często bierzemy pod uwagę jego wielkość, siłę, doświadczenie. Im ich więcej – tym nasza pewność siebie staje się bardziej krucha. Jesteśmy przekonani, że w starciu z większym nie mamy szans, a zwycięstwo jest możliwe tylko w kategoriach cudu lub udziału siły wyższej. Tak często myślimy o starciu Dawida z Goliatem. Malcolm Gladwell czyta tę historię od nowa, uważnie, sprawdzając to, co da się sprawdzić. W dolinie Elah miało dojść do pojedynku przedstawiciela Filistynów z przedstawicielem Izraelitów – działania wojenne utknęły bowiem w impasie. Goliat reprezentuje stronę Filistynów. Ma ponad dwa metry, nosi zbroję i hełm z brązu. Jest uzbrojony po zęby – w oszczep, włócznię i mecz, a giermek niesie przed nim potężną tarczę. Po stronie Izraela popłoch – początkowo brak chętnych do zmierzenia się z takim przeciwnikiem – już na oko doświadczonym, potężnym, silnym.

A jednak chętny się znajduje. Młody pasterz, Dawid, który przyniósł jedzenie swoim braciom, podejmuje wyzwanie, wbrew obawom Saula. Nie chce zbroi ani miecza. W dodatku mówi, że był już w większych niebezpieczeństwach, gdy pilnował owiec. Goliat, gdy wystąpił do walki, spodziewał się walki wręcz, w której zapewne zdobyłby szybką przewagę. Ale…

No właśnie. Gladwell dowodzi, że być może Goliat był człowiekiem chorym – mógł cierpieć na akromegalię (być może z powodu guza doszło do nadmiernego wydzielania hormonu wzrostu). Z cytatów wywnioskować można, że miał problemy z widzeniem, a może nawet widział podwójnie.

Izraelici dostrzegli w Goliacie wielkiego i prawdopodobnie doświadczonego wojownika o dużej sile fizycznej. Nie dostrzegli jednak jego powolności, zależności od giermka oraz jego słabych punktów. Zrobił to jednak Dawid.

Dawid był biegły w posługiwaniu się procą. Wierzcie lub nie, ale była to broń śmiertelnie niebezpieczna, porównywalna wręcz do współczesnej broni palnej. Opowiadać Wam dalej? Dawid nie zdecydował się na walkę wręcz. Trafił Goliata w odsłonięty kawałek głowy i zapewne pozbawił go przytomności. Potem za pomocą miecza dokończył dzieła.

O tym właśnie jest książka Gladwella – o tym, że czasami to, co wydaje się potężne, niezmienialne i nie do pokonania – jest kolosem na glinianych nogach. I, zdaniem Gladwella, można to odnieść do dosłownie wszystkich sfer życia, włącznie z militarnymi, sportowymi czy biznesowymi.

Wyobraźmy sobie, że mielibyśmy zebrać wszystkie wojny między bardzo dużym a bardzo małym krajem z ostatnich 200 lat. Powiedzmy, że jedna strona konfliktu musi co najmniej dziesięciokrotnie przewyższać drugą pod względem populacji i siły militarnej. Jak często, twoim zdaniem, potężniejszy kraj wygrywa? Większość z nas odparłaby, jak sądzę, że tak się dzieje w blisko 100 procentach przypadków. Dziesięciokrotna różnica sił to dużo. W istocie jednak odpowiedź jest dość zaskakująca. Kiedy kilka lat temu politolog Ivan Arreguin-Toft przeprowadził takie obliczenia, wyszło mu 71,5 procenta. A zatem w nieco mniej niż jednej trzeciej przypadków wygrywa słabszy kraj.

Arreguin-Toft postawił następnie nieco inne pytanie. Co się dzieje, kiedy znacznie słabsza strona zbrojnego konfliktu bierze przykład z Dawida i nie chce walczyć na zasadach strony silniejszej, a zamiast tego stosuje niekonwencjonalną taktykę lub partyzantkę? Odpowiedź: w takich przypadkach odsetek zwycięstw słabszej strony rośnie z 28,5 procenta do 63,6 procenta. Rozważmy – czysto teoretycznie – następujący przykład: Stany Zjednoczone mają dziesięć razy większą populację niż Kanada. Gdyby między tymi dwoma krajami wybuchła wojna, a Kanada wybrałaby niekonwencjonalny sposób walki, historia podpowiada, że powinniśmy postawić na Kanadę (str. 25)

Przykładów różnego kalibru podaje Gladwell sporo. Na przykład amatorską drużynę koszykarską dziewcząt prowadzoną przez człowieka, który nigdy nie grał w koszykówkę. Ponieważ jego podopieczne nie miały żadnych atutów (wzrostu, rzutów, siły, szybkości), postanowił, że w przeciwieństwie do taktyki innych drużyn, zawodniczki będą stosować pressing non stop na wszystkich częściach boiska. Wymagało to od nich wielkiej pracy – ale co miały do stracenia? Zwykle „strategie Dawida” są trudne, pracochłonne, wymagają czasu i precyzji. Ale to właśnie dzięki temu są skuteczne w mierzeniu się z potężną machiną przyzwyczajoną do wygrywania.

Co więcej – Dawida nie stworzy się w cieplarnianych warunkach. Osobą, która może zmierzyć się z potężną machiną, zazwyczaj staje się ktoś, kto niejednokrotnie mierzył się z porażkami. Ponieważ, jak się okazuje, nawet na traumatyczne przeżycia (Gladwell przywołuje tu skutki bombardowań na Londyn na morale Anglików – odwrotne niż zakładali Niemcy a nawet władze angielskie) możemy reagować różnie: wpaść w szok, nerwowość, rozpacz, ale możemy również nabrać poczucia pewnej mocy – bo skoro tyle razy mi się udało przetrwać, to zapewne uda mi się i kolejny. Krótko mówiąc – odwaga jest w pewnym sensie nabyta.

Odwaga nie jest cechą, którą już mamy i która sprawia, że jesteśmy dzielni, gdy nadchodzą ciężkie czasy. Odwaga to coś, co zdobywamy, doświadczając ciężkich czasów i odkrywając, że wcale nie są aż tak ciężkie. Rozumiecie, jak katastrofalny błąd popełnili Niemcy? Zbombardowali Londyn, bo myśleli, że związana z nalotami trauma zniszczy odwagę Brytyjczyków. Tymczasem stało się coś przeciwnego. W mieście zaroiło się od ludzi zagrożonych pośrednio, którzy stali się odważniejsi niż przedtem. Dla Niemców byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie zrzucili bomb na Londyn. (str. 130)

Odwagi przybywa, gdy się hartujemy, gdy zmagamy się z własnymi niedoskonałościami, ale także wtedy, gdy nie mamy nic od stracenia.

To nie uprzywilejowani, nie ci, do których uśmiecha się los, dali schronienie Żydom we Francji. Przyjęli ich pod swój dach ci odsunięci na margines i pokrzywdzeni, co powinno nam przypominać, że zło i nieszczęście mają ograniczoną moc. Jeśli zabierzemy dar czytania, stworzymy dar słuchania. Jeśli zbombardujemy miasto, spowodujemy śmierć i zniszczenie. Stworzymy jednak także społeczność ludzi zahartowanych zagrożeniem pośrednim. Jeśli zabierzemy dziecku matkę lub ojca, wywołamy cierpienie i rozpacz. Ale w jednym przypadku na dziesięć z tej rozpaczy powstaje niezłomna siła. Widzimy olbrzyma i pasterza w dolinie Elah i nasz wzrok przyciąga wojownik z mieczem, tarczą, w lśniącej zbroi. Jednak wiele z tego, co na świecie piękne i cenne, pochodzi od tego pasterza, który ma więcej siły i determinacji, niż sobie wyobrażamy. (str. 228)

W tym też tkwi piękno sportu – żaden mecz czy żadna walka nie są z góry wygrane czy przegrane, nawet jeśli dysproporcja między stronami jest bardzo duża. To determinacja, pewność siebie w obliczu popełnianych błędów, odwaga – mogą przeważyć szalę zwycięstwa na mniej oczywistą stronę.


Malcolm Gladwell – Dawid i Goliat. Jak skazani na niepowodzenie mogą pokonać gigantów. Wyd. ZNAK, Krakó 2014. Przekład: Agnieszka Sobolewska

poniedziałek, 12 października 2015

Przed zawodami


Młoda zawodniczko, młody zawodniku – która/y zmagasz się z trudami swojej dyscypliny w często trudnych warunkach, tych kilka zdań specjalnie dla Ciebie. 

Otrzymuję pytania dotyczące udziału w zawodach, a także często rozmawiam o tym z zawodnikami w gabinecie.  Jak skoncentrować się i wyciszyć przed startem, gdy wokół zawody w pełni, a nie bardzo jest możliwość znaleźć sobie spokojne miejsce? I jak wyciszyć się w taki sposób, żeby swojej walki/meczu nie przespać, a jednocześnie nie poddać się za bardzo stresowi?

Po pierwsze – trening koncentracji i relaksacji zacznij dużo wcześniej, już w domu, najlepiej na dłuższy okres przed zawodami. Siedząc lub leżąc w ciszy i skupieniu, wypróbuj następujące możliwości:

- wyobraź sobie, że jesteś w jakimś miłym dla Ciebie miejscu, które kojarzy Ci się z odpoczynkiem (Plaża? Las? Góry? Dom?); wypracuj w sobie umiejętność szybkiego przywoływania tego wyobrażenia i delektowania się nim – niech całe Twoje ciało poczuje, że rzeczywiście odpoczywa w tym miłym miejscu;

- słuchaj spokojnej muzyki, którą lubisz. Wybieraj piosenki, które kojarzą Ci się pozytywnie, ale niekoniecznie są bardzo pobudzające. Słuchaj tych piosenek w sytuacjach odpoczynku i wyciszenia;

- naucz się rozluźniać ciało – wyobraź sobie, że przez całe Twoje ciało od czubka głowy po palce stóp przechodzi skaner sprawdzający  stan Twojego rozluźnienia. Każde miejsce, każdy mięsień, powinno być ciepłe i swobodne. Jeśli czujesz napięcie, z którym nie możesz sobie poradzić – zadziałaj odwrotnie – napnij najmocniej jak potrafisz spięty mięsień i dopiero wtedy rozluźnij go – na pewno wtedy będzie bardziej rozluźniony niż przed tym „zabiegiem”.

Po drugie – gdy przećwiczysz powyższe metody kilka razy w stanie przyjemnego zrelaksowania – spróbuj zastosować jedną lub kilka technik w sytuacji zmęczenia, jazdy autobusem czy siedzenia na przerwie w szkole – to znaczy w sytuacji, gdy trudniej się skupić. Jeśli techniki masz dobrze wytrenowane na spokojnie, stopniowo zwiększaj trudność sytuacji, w której je stosujesz.

Po trzecie – spróbuj wykorzystać je w sytuacji zawodów. Jeśli trenujesz takie techniki regularnie – łatwiej Ci będzie o użycie ich w sytuacji zwiększonego stresu.

Co jeszcze warto robić w oczekiwaniu na start?

- Przypominaj sobie udane zawody z przeszłości. I nie chodzi tylko o medale i puchary. Przypominaj sobie mecze i walki, z których miałaś/ miałeś  największą satysfakcję, w których udało Ci się zrobić coś naprawdę fajnego. Staraj się przypominać sobie wszystkie miłe uczucia z tą sytuacją związane.

- Jeśli czujesz przesyt myśleniem o zawodach, zajmij swój mózg rozmową z kimś bliskim, albo jakąś grą – warcaby, szachy, statki; jeśli nie masz z kim zagrać – zamknij oczy i wymyślaj obliczenia – np. od 999 odejmuj 64, i kolejne 64, i kolejne 64… To ważne, żeby na matę czy boisko wyjść z rozgrzanym mózgiem. Może taka technika Ci pomoże?

Pamiętaj. W ostatecznym rozrachunku to Ty wychodzisz zmierzyć się z przeciwnikiem, a tak naprawdę najbardziej ze sobą. Dlatego to Ty musisz wybrać coś, co Tobie odpowiada. Wybierz którąś z zaproponowanych przeze mnie technik i wypróbuj ją – to Ty wiesz, czy działa, czy nie. Na pewno jednak któraś będzie dla Ciebie pomocna.

Powodzenia!